xwlks. Wł. Lewandowski

Kongres Nowej Ewangelizacji nie był przełomem w strategii duszpasterskiej polskiego Kościoła. Raczej wyłomem w murze.

Trochę im zazdrościłem. Stara stodoła w górach. Kuchnia w budynku gospodarczym. Latryna z serduszkiem, przez które widać sąsiednie pasmo górskie. Mycie w pobliskim potoku. Przypomniały mi się lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Zastanawiałem się przy okazji jak to możliwe. Bez papierów, zezwoleń, zatwierdzeń przez stosowne władze. W dodatku w tej samej Unii. Ale ten problem zostawmy na boku.

Zanim pojechali było bierzmowanie. Później rok spotkań w oratorium. Co wy tam robicie – zapytałem. Różnie bywa. Rozważamy Pismo święte, modlimy się, dyskutujemy, gramy w karty… A najlepsze są te spotkania, kiedy po prostu ze sobą jesteśmy.

Relacja z innej planety? Nie! Są takie miejsca. Ba, nie tylko parafie. Nawet całe diecezje. Gdzie dużo wcześniej niż u nas postawiono pytanie o dalszy ciąg.

Co w moim odczuciu było największym sukcesem zakończonego przed kilkoma dniami IV Kongresu Nowej Ewangelizacji? Nie próbując pomniejszać wkładu prelegentów, świadków, prowadzących dyskusje, wydarzenie zwracało na siebie uwagę podjętym tematem. Dodajmy podjętym z odwagą. Przecież jeszcze nie tak dawno, nawet dziś, mówiący że bierzmowanie nie jest maturą ale należy do inicjacji chrześcijańskiej, uchodzili niemalże za heretyków. Co oczywiście nie musi oznaczać, że Kongres był przełomem w strategii duszpasterskiej polskiego Kościoła. Raczej wyłomem. Teraz chodzi o to, by wyszedłszy przez wyłom w murze iść nie w poszukiwaniu ziemi, której nie ma, lecz tej, którą wskazuje Duch Święty. Jakie potencjalne przeszkody mogą napotkać wychodzący?

Stawiając pytanie widzę zdziwienie nie tylko w oczach czytelników. Widziałem je również w oczach przygotowywanych przez lata kandydatów do bierzmowania. Większość z nich nie ukrywała o co im chodzi. Żeby, proszę księdza, nie było problemów przy ślubie. Odkąd nastała moda na wolne związki zainteresowanie sakramentem zmalało. Najtrudniejsze zadanie, przed jakim stoją wychodzący wyłomem w murze, jest zmiana przyzwyczajeń. Nie tylko świeckich. Tego, co w poprzedzającym Kongres wywiadzie, zostało nazwane praktyką duszpasterską. Dla świeckich oznacza to wyjście poza paraliżujące „zawsze tak było”. Dla księży konieczność zagospodarowania przestrzeni tak, by dalszy ciąg był możliwy.

By tę przestrzeń zagospodarować potrzebni są animatorzy. Potrafiący wprowadzić w liturgię, poprowadzić spotkanie modlitewne, zachęcić gdy pierwszy zapał wygaśnie, rozmawiać i słuchać, zaproponować atrakcyjne formy wspólnego spędzania czasu. Ich przygotowanie zajmie przynajmniej trzy lata (jeśli nie więcej). Przy okazji kolejny stereotyp trzeba będzie przezwyciężyć. Chodzi o przekonanie, że szansę istnienia i trwania w parafii ma tylko to, co robi ksiądz. Owszem, na dłuższą metę nie ma szansy, ale tylko wtedy, gdy nie przechodzi przez kapłańskie serce. Co nie musi i nie powinno oznaczać, że ksiądz ma wszystko robić sam, albo przynajmniej wszystkim dyrygować. Myślący inaczej za pokutę powinni przez pół roku medytować nad nauczaniem świętego Pawła o charyzmatach.

Trzy lata na przygotowanie animatorów. Długo w sytuacji gdy czas goni. Gdy coraz więcej odchodzących po otrzymaniu „katolickiej matury” już nawet bez pożegnania. Jednak nie zapominajmy o potencjale uśpionym. W minionych dziesięcioleciach kilkaset tysięcy, jeśli nie kilka milionów wierzących, przeżyło formację w różnych ruchach i wspólnotach modlitewnych. Wielu z nich dziś biernie obserwuje kościelne podwórko tylko dlatego, że dla ich zapału i zaangażowania nie było miejsca. Niektórzy, z tego właśnie powodu, przeżyli wielkie rozczarowanie Kościołem. Jeśli święty Jan Paweł II mówił swego czasu o konieczności obudzenia olbrzyma, miał na myśli przede wszystkim tę grupę.

Może nadszedł czas, by te rozproszone i uśpione siły pozbierać?